Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/caelestia.to-stanowic.mielec.pl.txt): Failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/server865654/ftp/paka.php on line 5

Warning: Undefined array key 1 in /home/server865654/ftp/paka.php on line 13

Warning: Undefined array key 2 in /home/server865654/ftp/paka.php on line 14

Warning: Undefined array key 3 in /home/server865654/ftp/paka.php on line 15

Warning: Undefined array key 4 in /home/server865654/ftp/paka.php on line 16

Warning: Undefined array key 5 in /home/server865654/ftp/paka.php on line 17
dzielnicy czesciej pojawiały sie patrole. Cissy nigdzie nie

- Marla! Jestes w domu! - Usłyszała pełen entuzjazmu,

- Udręczeni nie mogą zaznać spokoju, Huff. - Zawołaj Selmę, żeby przyniosła ci trochę kawy. - Nie, dziękuję. Nie mogę zostać aż tak długo. Przyszedłem z nowinami. - Mam nadzieję, że z dobrymi. Byłaby to jakaś miła odmiana. - Nie wiesz, jak mi przykro z powodu tego, co się dzieje w fabryce. - Chciałeś powiedzieć, co nie dzieje się w fabryce przez tych rządowych skurwysynów. Huff nie był w najlepszym nastroju. Spał niespokojnie, budząc się często, owinięty prześcieradłem wilgotnym od potu. Trzymał fason przed wszystkimi, mimo że wczoraj sytuacja tylko się pogorszyła. Gdyby pokazał, że inwazja OSHA podłamała jego pewność siebie albo że zaczął mieć wątpliwości, następstwa byłyby tragiczne w skutkach i zagroziłyby przyszłości Hoyle Enterprises. Będzie udawał niezrażonego wydarzeniami i pełnego optymizmu. Owa gra sporo go jednak kosztowała. W głębi duszy czuł strach i niepewność, jakich nie doznawał od dnia, w którym na jego oczach zginął tata od uderzenia w głowę. Od tamtej chwili strach stał się wrogiem Huffa, który przez dziesiątki lat utwierdzał wszystkich w przekonaniu, że owo uczucie było mu obce. Patrząc jednak, jak Rudy Harper z wysiłkiem sadowi się na fotelu bujanym, Huff zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie oszukiwał się, wierząc, że jego strach jest niewykrywalny. Czy był tak oczywisty, jak wyniszczenie Rudego spowodowane rakiem? Czy w głębi duszy ludzie postrzegali go jako niedołężnego starca, stojącego nad grobem? Do niedawna jedno jego słowo, jedno znaczące spojrzenie potrafiło usadzić najbardziej wojowniczego człowieka. Bez umiejętności wywoływania w ludziach strachu przestanie być Huffem Hoyle'em. Bez władzy, którą dawała mu zdolność do onieśmielania, stanie się zwykłym starym człowiekiem, słabym i odartym z godności. Spojrzał na horyzont, gdzie zazwyczaj unosił się dym z kominów odlewni. Zawsze lubił przyglądać się kłębom wyziewów hutniczych. Były niczym jego pieczęć na niebie, górująca nad całym miastem. Dziś jednak nie było dymu i Huff pomyślał, czy i on zniknie równie szybko i całkowicie, jak dym. Ta refleksja przyprawiła go niemal o atak paniki. - Jakie masz dla mnie wieści, Rudy? - spytał płaczliwym tonem. Szeryf skrzywił się, jakby coś go zabolało. Niewątpliwie tak właśnie było. - Dobre i niedobre. - Nie trzymaj mnie w niepewności. Co masz w torbie? - Dowód. Nie mogę ci go pokazać, nie ryzykując kontaminacji, ale prawie na pewno wskazuje nam na zabójcę Danny'ego. - Czyli na kogo zatem? - Klapsa Watkinsa. - To są wiadomości! - ryknął Huff, klaszcząc w ręce. - To wspaniałe! Wiedziałem, że ten szczur błotny to zrobił. - Wskazał w kierunku torby. - Co znaleźliście? - Jeden z jego kolegów motocyklistów zgłosił się do mnie dziś przed wschodem słońca. Pozwolił Klapsowi zatrzymać się u siebie na weekend, sam w tym czasie pojechał na wyścig motocyklowy do Arkansas. Kiedy wrócił do domu wczoraj w nocy, Watkinsa już nie było. Zostawił jednak jeden ze swoich butów. Kiedy facet zobaczył, że jest na nim pełno krwi, zadzwonił do mnie. - To krew Danny'ego? - Jeszcze nie wiem na pewno, ale tak zgaduję. Zamierzam wysłać ten but do laboratorium kryminalnego w Orleanie, żeby przeprowadzili testy. Motocyklista zgodził się przechować Watkinsa, bo myślał, że poszukujemy go wyłącznie po to, by go przesłuchać. Potem jednak
Przez chwilę milczeli
- Słyszałam, że wkrótce po wypadku pojechałeś do szpitala. - Masz dobre źródła informacji. - Wiem również, że żona tego mężczyzny odrzuciła twoją ofertę pomocy. - Przestań krążyć wokół tematu, Sayre. Słyszałaś o tym, że plunęła mi w twarz. Czy dlatego tu jesteś? Przyjechałaś, żeby napawać się tym faktem? - Nie. - A może po to, aby przypomnieć mi o niebezpiecznych warunkach pracy w fabryce? - O tym akurat powinieneś sam wiedzieć najlepiej, prawda? - Podajnik, który zranił Billy'ego Paulika, został wyłączony. - Na twoje polecenie. O tym także słyszałam. Beck wzruszył obojętnie ramionami. - Dlaczego nie zrobił tego George Robson? - Ponieważ... - Ponieważ jest tylko kukiełką, która nie robi niczego bez zgody Huffa. - Który był w tym czasie w szpitalu, dochodząc do siebie po zawale. A może już o tym zapomniałaś? - Jak zareagowali Huff i Chris na wieść o tym, co zrobiłeś? - Zgodzili się z moją decyzją. - Nie broń ich, Beck. Nie sądzisz, że umieszczenie George'a Robsona na stanowisku kierownika działu do spraw BHP to granda? Huff nie chce tam nikogo, kto by posiadał choć odrobinę sumienia lub zdrowego rozsądku. George Robson to tylko przykrywka, która ma zamydlić oczy OSHA. Czy jego dział ma w ogóle jakichś pracowników? - Owszem. - Sekretarkę i to wszystko. Żadnego wykwalifikowanego personelu, nikogo, kto dokonywałby rutynowych przeglądów. George na pewno nie robi tego sam. Czy został mu przyznany jakiś budżet? Nie. Władza? Zero. - Wprowadził w życie ustalone przez Huffa zasady. Sayre słyszała już o tym wcześniej. Wedle tych zasad, wadliwie funkcjonująca maszyna mogła zostać wyłączona i nie mogła zostać ponownie uruchomiona, czy to przypadkowo, czy też specjalnie, zanim inspektor posiadający klucz uzna ją za bezpieczną. - Tylko po to, aby uniknąć wysokiej grzywny - odparła. - Czy to prawo jest wprowadzane w życie? Beck odpowiedział jej długim spojrzeniem. - Tak myślałam. Tak zwany kierownik do spraw BHP zabiera tylko miejsce w Hoyle Enterprises. To wszystko. - Powinnaś się zmówić z Charlesem Nielsonem. - Kim? - Nieważne. - Popchnął huśtawkę bosą stopą. - Zatem przyszłaś, żeby porozmawiać o wypadku? - Nie. Chciałam zapytać o coś, co dręczy mnie od jakiegoś czasu. - Na brzuchu. - Słucham? - Kiedyś zapytałaś mnie, jak sypiam w nocy, i nigdy nie zdołałem ci odpowiedzieć. Zazwyczaj śpię na brzuchu. A tak przy okazji, jeżeli będziesz miała kiedyś ochotę się o tym przekonać, moje zaproszenie jest aktualne. Sayre zerwała się z huśtawki jak oparzona. Już przy poręczy schodów odwróciła się i spojrzała na niego.
- Wiem, zawsze mi to powtarzasz - skwitowała Tammy i rozłączyła się.
- Krążą słuchy, że Wasza Wysokość chce usynowić ma¬łego księcia?

- Rozumiem, że w razie czego mogę liczyć na pomoc panów?
z powodu chmur nie mogę dostrzec! - Bankier był bardzo zniecierpliwiony.
Chris zwiesił głowę i potrząsnął nią z niedowierzaniem, - Nigdy nie myślałem, że dożyję dnia, w którym ktoś z Hoyle'ów stanie przeciwko własnej rodzinie. A z drugiej strony niektórzy sądzą, że zastrzeliłem własnego brata, wkładając mu do ust dubeltówkę. - Ponownie pomasował czoło. - Kto mógłby pomyśleć, że byłbym w stanie to zrobić? - O to właśnie chodzi. Muszą jeszcze znaleźć motyw. Chyba że coś ukrywasz. - Na przykład co? - Przyjaciel uniósł gwałtownie głowę. - Chris, czy powiedziałeś mi wszystko o waszej kłótni z Dannym? - Chyba ze sto razy. - Czy Danny miał przed nami jakieś sekrety? - Sekrety? - Pomyślałem, że może podzielił się z tobą czymś, o czym nie wiedział nikt inny. - Nie. Nic. Beck spojrzał Chrisowi w oczy, szukając najmniejszego znaku, który zdradziłby przyjaciela, ale napotkał jedynie spokojne, szczere spojrzenie. - Tak tylko pomyślałem. Nieważne. Co z Lilą? - Odwiedziłem ją wczoraj, kiedy George'a nie było w domu. Nie chciała nawet otworzyć drzwi. - Wrogi świadek. Fantastycznie - Beck wstał i podszedł do okna, opatrzonego stalowymi prętami. Spojrzał na niebo, tak rozpalone, że cały błękit z niego wyparował. Tylko dym unoszący się z kominów odlewni był bielszy. - Nie będę cię oszukiwał, Chris. Musimy opracować solidną linię obrony. - Nie zabiłem swojego brata. Beck odwrócił się w kierunku Chrisa. - Potrzebujemy czegoś więcej niż tylko twojego zaprzeczenia. Chris spoglądał na niego przez długą chwilę, zanim powiedział cicho: - Beck, to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jaką kiedykolwiek musiałem zrobić. Zwalniam cię. - Zwalniasz mnie? - roześmiał się Beck. - Nie ma to nic wspólnego z poziomem twoich umiejętności czy profesjonalizmu. Pod tym względem nie mam żadnych zastrzeżeń. Wyprowadziłeś Hoyle Enterprises z tarapatów, które mogły nas sporo kosztować, i to nie tylko finansowo. Huff i ja potrzebujemy cię teraz, żebyś rozprawił się z agencjami federalnymi i, dzięki Nielsonowi, również z naszymi pracownikami - uśmiechnął się krzywo, - Ja zaś potrzebuję adwokata. Beck wrócił do stołu i usiadł. - Właściwie muszę przyznać, że odczuwam ulgę. - Nie jesteś zły? - Chris, prawo karne to nie moja działka. Sam chciałem zaproponować, żebyś wynajął specjalistę. Zamierzałem nalegać, ale bałem się, byś nie pomyślał, że chcę umyć ręce od sprawy. Poza tym, nie byłem pewien, jak zareaguje Huff. - Nie spodoba mu się ten pomysł. Jest specjalistą od trzymania wszystkich spraw w rodzinie. Ale chyba pomożesz mi, by mu wytłumaczyć, że to dobra decyzja. - Porozmawiam z nim. Kogo chcesz wynająć? Chris wymienił nazwisko, którego Beck nie kojarzył. - Jest z Baton Rouge. Podobno świetny. - Zatem powodzenia. - Na pewno nie jesteś na mnie zły? - Daję słowo, że nie. Gdzie ten spec? Potrzebujesz go dzisiaj, teraz.
Mały Książę znowu był zdumiony.
- Szkoda, że się wam nie ułożyło. Prawnik w rodzinie to duża wygoda. Z drugiej strony, cieszę się, że Huffowi nie powiódł się jego plan. Chcesz usłyszeć małe wyznanie, Beck? - Chris dokończył whisky jednym haustem i odstawił pustą szklankę na stolik. - Ostatnio zrobiłem się o ciebie zazdrosny. Naprawdę - dodał, wyczuwając zaskoczenie Becka. - Czasem Huff nie słucha nikogo, poza tobą. Obdarzył cię władzą, jakiej nie powierzył nikomu spoza rodziny. Jeżeli do tego jeszcze zostałbyś ojcem jego pierwszego wnuka, narodzonego z mojej siostry, chybaby mi się to nie podobało. Chris nadal uśmiechał się ujmująco, ale Beck usłyszał w głowie echo słów Sayre: „Powiem ci coś o Chrisie. Nie jest twoim przyjacielem". - Nikt nie mógłby odebrać ci uczuć Huffa, Chris. Poza tym, nigdy bym tego nie chciał. - Cieszę się, że to mówisz. Naprawdę się cieszę. - Chris z westchnieniem rozparł się na kanapie i założył ręce za głowę. - Wiesz, co to oznacza, prawda? Koniec końców, to ja muszę zająć się zapewnieniem Huffowi dziedzica. To moje dziecko zapewni ciągłość dynastii. Właściwie nie chciałbym, żeby było inaczej. Tak właśnie powinno być. Sayre wyrzekła się rodziny. Byłoby niesprawiedliwe, gdyby zaraz po nagłym powrocie zaszła w ciążę i urodziła Huffowi upragnionego wnuka. Danny z kolei nie potrafił przestać się modlić na wystarczająco długi czas, żeby zrobić dzieciaka tej sikorce, z którą zamierzał się ożenić. To pozostawił mnie. Huff będzie mnie naciskał, żebym... - Co? - Beck poczuł, że staje mu serce. Nie mógł oddychać. - Co powiedziałeś? Chris spojrzał na niego obojętnie, - O czym? - O Dannym. O kobiecie, którą chciał poślubić. Wyraz twarzy Chrisa pozostał beznamiętny przez kilka sekund, zanim pojawił się na niej uśmieszek. - Niech to diabli - roześmiał się. - Tyle razy niemal się wygadałem, ale zawsze jakoś mi się udawało. - Wiedziałeś o zaręczynach Danny'ego? Chris spojrzał na Becka szyderczo. - Danny powinien zdawać sobie sprawę, że Huff się o tym dowie, nieważne, jak bardzo będzie próbował ukrywać swoje schadzki z nią. - Huff też wiedział? - Najwyraźniej ty również. Kiedy Danny ci powiedział? - Nie zrobił tego. To Sayre. - Skąd o tym wiedziała? - Spotkała narzeczoną Danny'ego przy jego grobie. - Przyszła mu zaśpiewać? - Zaśpiewać? - To właśnie robi. Śpiewa w tym ich świątobliwym kościele. To ona przekonała Danny'ego, żeby wstąpił do kongregacji. Nawrócił się. Wyspowiadał. Ochrzcił. Wszystkie te bzdety. Pozwoliliśmy z Huffem bawić mu się przez jakiś czas. Myśleliśmy, że to tylko zauroczenie i wkrótce przeminie. Kiedy jednak uświadomiliśmy sobie, jak poważne są jego zamiary, wiesz, pierścionek zaręczynowy i takie tam, przyszpililiśmy go. Powiedzieliśmy, że cieszymy się z jego skłonności do romansu, a nawet małżeństwa, ale nie zgadzamy się z jego wyborem kandydatki na żonę. Huff kazał mu zerwać zaręczyny i nigdy więcej się z nią nie spotkać, nie wracać też do tego kościoła. - Narzeczona Danny'ego nie wiedziała, że Huff wie o jej związku z twoim bratem.
- Dobra rada, panie Merchant - wycedził Watkins. Utkwiwszy wzrok w Becku, uśmiechnął się lubieżnie. - Zajrzałeś już między nogi jego siostry? Rzeczywiście jest taka świetna w te klocki, na jaką wygląda? Jakimś nadludzkim wysiłkiem woli Beck zdołał pozostać na miejscu. Zza lady wychynęła kelnerka i podeszła do Klapsa. - Nie będę tolerowała w tym lokalu takiej brudnej gadaniny. Jeśli chcesz coś zjeść i wypić, zajmij miejsce przy stole. - Wręczyła mu kartę dań. Klaps odepchnął jej rękę. - Nie chcę niczego do jedzenia ani do picia. - Wobec tego po co tu przyszedłeś? - Nie twoja sprawa, ale i tak ci powiem. Miałem się tu spotkać ze znajomym, w interesach. Kelnerka nie wydawała się onieśmielona. Oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem Watkinsa, jego brudne niebieskie dżinsy, poszarpany podkoszulek odsłaniający ramiona, na których widniał szereg tatuaży, większość z nich dość niecenzuralnych, niektóre wręcz obsceniczne. Prawie wszystkie wyglądały na dzieło amatora. - Nie zauważyłam, żebyś był ubrany jak na oficjalne spotkanie biznesowe - powiedziała. - A my nie wynajmujemy tego lokalu jako darmowe pomieszczenie biurowe. Zamawiasz coś albo wychodzisz. - Dobry pomysł - skomentował kwaśno Chris. Klaps spojrzał na nich ze złością. - Banda pedałów - rzucił. - Nie wiem nawet, który z was jest dziwką. Z tymi słowy odwrócił się i wyszedł z baru. Obserwowali przez okno, jak gramoli się na motocykl i wyjeżdża na pełnym gazie z parkingu. - Mówiłem ci, Beck, że Klaps oznacza kłopoty - burknął Chris. - Nie trzeba będzie na nie długo czekać. - Może już nie musimy czekać. Słyszałeś, co powiedział o fabryce. Widziałeś, jak zareagował, kiedy wspomniałem o Dannym? Stracił nieco pewności siebie, tylko odrobinę i na ułamek sekundy. Myślę, że powinniśmy o tym porozmawiać z Rudym. - W porządku. Jutro. Teraz mamy jednak poważniejszy problem. Myślisz, że powinniśmy odczekać ze dwa dni, zanim powiemy Huffowi? - O Watkinsie? - O Billym Pauliku - powiedział Beck niecierpliwie. - Dziś w nocy w waszej odlewni człowiek został poważnie okaleczony. Na całe życie. Pracował dla Hoyle Enterprises od siedemnastego roku życia. Co teraz zrobi? - Nie wiem. Dlaczego się na mnie złościsz? To nie ja wsadziłem mu ramię do tej maszyny. Skoro pracował dla nas od tylu lat, powinien doskonale zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw i bardziej uważać na to, co robi. - Billy próbował dokonać jakiejś drobnej naprawy podczas pracy podajnika. - Wziął na siebie ryzyko, chociaż nie miał kwalifikacji do wykonania reperacji. - Dlatego że musiał to zrobić. Myślał przede wszystkim o produkcji, nie o bezpieczeństwie, bo tak kazano mu rozumować. Tę maszynę należało wyłączyć, zanim ktokolwiek się do niej dotknął. - Powiedz to George'owi Robsonowi. To on jest kierownikiem działu BHP i ustala kryteria, według których decyduje się, czy dana maszyna powinna zostać wyłączona. - George robi tylko to, co każecie mu ty i Huff. Chris oparł się o ściankę działową i popatrzył uważnie na Becka. - Po czyjej stronie stoisz?
PROLOG Niektórzy powiadają, że nie mógł wybrać lepszego dnia na samobójstwo. W tamto niedzielne popołudnie odechciewało się żyć i większość żywych stworzeń ledwo dyszała. Powietrze było gęste, lepkie i gorące jak poranna zupa mleczna, wysysało energię życiową z każdej istoty, rośliny czy zwierzęcia. Chmury wyparowały w nieznośnym żarze. Wychodząc na dwór, miało się wrażenie, iż wstępuje się do brzucha wielkiego pieca hutniczego, jak te w odlewni Hoyle'ów. Wielki najedzony aligator wylegiwał się na słońcu w pobliżu zarośli na prywatnym terenie wędkarskim rodziny Hoyle'ów, z powodu kępy cyprysów rosnących pośrodku zalewiska zwanego Bayou Bosquet. W szklistych oczach zwierzęcia odbijał się rozżarzony błękit nieba. Z masztu stojącego opodal domku smętnie zwisała flaga stanu Luizjana. Cykady były zbyt leniwe, aby odgrywać swe zgrzytliwe serenady, chociaż od czasu do czasu któryś z owadów zakłócał rozespaną ciszę dnia kilkoma wydanymi bez przekonania dźwiękami. Ryby schowały się głęboko przy dnie, szukając cienia pod gęstym zielonym dywanem rzęsy. Tkwiły bez ruchu w cienistych, mętnych głębinach, od czasu do czasu wachlując skrzelami. Mokasyn błotny leżał bezwładnie na brzegu rozlewiska, groźny choć nieruchomy. Rozlewisko było siedliskiem ptaków, ale dzisiaj nawet one podsypiały w gniazdach, z wyjątkiem samotnego jastrzębia, który przycupnął na szczycie drzewa, dawno temu spalonego przez piorun. Szczątki giganta były tak ogołocone i zbielałe w słońcu, że wyglądały jak kości. Skrzydlaty myśliwy spojrzał na stojący na brzegu rzeki domek. Może dostrzegł mysz przemykającą pomiędzy palami zabezpieczającymi pomost wędkarski, ale najprawdopodobniej odezwał się w nim zwierzęcy instynkt, ostrzegający przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Huk wystrzału nie był tak głośny, jak można się było spodziewać. Powietrze gęste jak puchowa poduszka chyba zatrzymało i wyciszyło falę dźwiękową. Strzał nie wywołał wrażenia na mieszkańcach rozlewiska. Flaga nadal zwisała smętnie z masztu, spasiony aligator nie mrugnął nawet okiem. Wąż wślizgnął się do wody z cichym pluskiem, bynajmniej nie zaniepokojony, raczej urażony, że ktoś zakłócił jego niedzielną drzemkę. Jastrząb wzbił się w powietrze, bez wysiłku zataczając szerokie kręgi, unoszony gorącymi prądami powietrza. Obserwował teren w poszukiwaniu zdobyczy nieco atrakcyjniejszej niż mała myszka przyczajona pomiędzy drewnianymi żerdziami pomostu. Ani przez chwilę nie pomyślał o martwym człowieku w domku nad brzegiem rzeki. 1 - Pamiętasz Klapsa Watkinsa? - Kogo? - Tego gościa, który awanturował się w barze. - Czy mógłbyś mówić jaśniej? W jakim barze i kiedy? - Wtedy, kiedy pojawiłeś się w naszym mieście. - To było trzy lata temu. - Owszem, ale powinieneś to pamiętać. - Chris Hoyle pochylił się do przodu na krześle, jakby chciał w ten sposób wspomóc zawodną pamięć przyjaciela. - Przypominasz sobie tego krzykacza, który wywołał bójkę? Twarz, na której widok przestają tykać zegary? Ogromne uszy. - Ach, tego gościa. Tak. Tego z... - Beck przyłożył dłonie do skroni, parodiując gigantyczne małżowiny. - Stąd jego przydomek, Klaps - powiedział Chris. Beck uniósł jedną brew. - Gdy tylko zawiał wiatr, jego uszy...
tamten nie rezygnował. - Skąd wiesz? Nie próbowałaś jeszcze ze mną. - I nie spróbuję. - I nie spróbuję - powtórzył, naśladując jej ton. - Podłapałaś napuszoną mowę w tym swoim San Fran-cis-co. Spojrzała na niego ostro. - Ha! Zastanawiasz się, skąd o tym wiem? Znam cię, panno Sayre Hoyle. Nie mógłbym zapomnieć koloru twoich włosów ani... - objął wzrokiem jej sylwetkę, prawdopodobnie uznając, że jest kusicielski -... ani twoich kształtów. Nabawiłaś się kilku złych nawyków w tej swojej Kalifornii, ale wszystkie tamtejsze cioty gadają tak śmiesznie jak ty, więc chyba nie mogę cię za to winić. - Pochylił się ku niej i dodał szeptem: - Założę się, że nadal masz taki słodki tyłeczek, jak wtedy, gdy byłaś szesnastoletnią cheerleaderką. Skakałaś po całym boisku, robiłaś gwiazdy i tym podobne. Te twoje wymachy zawsze dodawały mi wigoru. Z niecierpliwością wyczekiwałem każdego piątku. - Urocze - odparła, obdarzając go zimnym spojrzeniem. - A teraz spadaj, jeśli łaska. Jednak nieznajomy wsunął się już na ławkę naprzeciwko niej. Sayre sięgnęła po torebkę, lecz zanim zdołała wydostać się z kubika, zacisnął dłoń na jej nadgarstku. - Puść mnie - powiedziała, usiłując się wyrwać. - Staram się po prostu prowadzić przyjacielską pogawędkę - odparł przymilnym tonem. - Przecież się znamy. Nie pamiętasz mnie? Sayre nie miała ochoty na żadną konwersację, przyjacielską czy nie, z tym łazęgą o długich, żółtych szczurzych zębach, przerzedzonej żółtawej koziej bródce i ogromnych uszach. Nie chciała jednak wdawać się z nim w niepotrzebną szarpaninę, przyciągając uwagę innych klientów baru. Nie zamierzała robić z siebie widowiska, co niechybnie dotarłoby do Huffa i Chrisa, którzy myśleli, że wyjechała do Nowego Orleanu, zgodnie z wcześniejszymi zamierze-niami, i ubawiliby się jej przygodą. Spojrzała na intruza najzimniej, jak potrafiła. - Nie wiem, kim pan jest, i nie obchodzi mnie to. Jeżeli nie puści pan natychmiast mojej ręki... - To co? - spytał drwiąco, zaciskając tylko mocniej dłoń na jej nadgarstku i wbijając boleśnie palce w miękką poduszkę pod kciukiem. - Niby co zrobisz, jeśli cię nie puszczę? - Złamie ci twój cholerny kark. A jeśli nie, ja to zrobię. Szczęka natręta opadła nieco, gdy spojrzał ponad ramieniem Sayre. Odwróciła się i dostrzegła Becka Merchanta, opartego swobodnie o niską ściankę działową za jej plecami, zupełnie tak, jak na cmentarzu, gdy wspierał się o bagażnik jej samochodu. Uśmiechał się również w ten sam sposób, leniwie, niezobowiązująco, tym razem jednak wyłącznie ustami. Jego oczy odzwierciedlały groźbę, którą właśnie zadeklarował słownie. Podkopało to nieco pewność siebie intruza. - Kim ty niby jesteś, żeby się wtrącać? - wyraźnie nadrabiał miną. - Jestem facetem, który zaraz złamie ci kark. - Już raz spuściłem ci manto. Widzę, że o tym zapomniałeś, ale z przyjemnością odświeżę ci pamięć - odgryzł się. Blefował. Nawet Sayre, która nie była specjalistką od walk na pięści, widziała to wyraźnie. - Zostaw ją w spokoju. Na-tych-miast. - Beck zaakcentował ostatnie słowo. Nieznajomy zawahał się przez chwilę, a potem puścił jej rękę i wstał od stolika. Uśmiechając się szyderczo do Sayre, rzucił na odchodne: - Zawsze uważałaś, że jesteś lepsza od innych, jak wszyscy Hoyle'owie.

- Ale...

- Jak to jaki? Żeby to sobie przypomnieć! I żeby pamiętać, iż aby już więcej się nie wstydzić, powinieneś przestać
- Panna Tamsin Dexter? - upewnił się.
- Spójrz na ich cienie. Ten szerszy wulkan ma uśmiechnięty cień, a ten węższy ma cień bardzo ponury...

- Przykro mi, ale go nie oddam.

- A Ross? - zagadnęła.
Alex, „od lat” pracował dla rodziny. W małej czapeczce, z
Wmawiała sobie, że próbuje się wczuć w nastrój imprezy, ale odór przepoconych mat nie był ani romantyczny, ani

Powiedziawszy to, Król odwrócił się znowu od Małego Księcia i władczym spojrzeniem patrzył na wszystko, co

- Ty byłeś dwanaście lat starszy od mamy.
jego głowy. - Nie chciałbym nakładać szlabanu albo zabierać ci samochodu. To byłoby przykre.
Rifkin przystanęła, zlustrowała Katrinę od stóp do głów i nachmurzyła się.